Ale Meksyk
Meksyk to kraj wielkości ćwierci Europy. Większość turystów ze Starego Kontynentu zaczyna go poznawać od słonecznych kurortów Jukatanu, gdzie oprócz wspaniałych plaż znajdują się intrygujące pamiątki świata Majów. W czasie karnawału zdecydowanie lepiej jednak pojechać na wybrzeże Pacyfiku. Najgorętsze jego obchody znajdziemy po obu stronach Zatoki Kalifornijskiej.
Kalifornia bardziej kojarzy nam się z filmowymi studiami Hollywood i mostem Golden Gate. Tymczasem tysiąckilometrowy Półwysep Kalifornijski w całości należy do Stanów Zjednoczonych... Meksyku. Tak brzmi pełna nazwa południowego sąsiada USA. I, prawdę powiedziawszy, Cabo San na skraju półwyspu przypomina enklawę amerykańską. Słońce i ciepła woda przez cały rok przyciągają tu turystów głównie z USA i Kanady. Miejscowi przewodnicy twierdzą nawet, że ma tu swoje rezydencje połowa Hollywood. Na szczęście nie cały półwysep został wykupiony przez bogatszą północ. Dzięki temu mamy możliwość świętowania karnawału. Wiąże się to nieodmiennie z religijnością Meksykanów. Ten katolicki (w przeważającej większości) naród pieczołowicie kultywuje tradycję Wielkiego Postu. Zgodnie z nauką Kościoła przez następnych ponad sześć tygodni nie powinno się urządzać hucznych zabaw, więc trzeba wybawić się „na zapas”. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie zrobił na mnie pochód przemierzający ulice centrum miasta La Paz, gdzie czekałem na prom mający mnie zawieźć na kontynent. Myślałem że jestem w Rio! Podobnie jak tam, na platformach tańczyły pięknie ubrane (lub raczej pięknie rozebrane) kobiety, ale wyjątkowo słychać było sambę. Najpopularniejszą meksykańską muzyką jest tzw. muzyka ranchera - z nieodłącznymi gitarami i trąbkami. Zabawa zaczyna się wczesnym popołudniem i biorą w niej udział chyba wszyscy mieszkańcy miasteczka. Kiedy zbliżała się godzina odpłynięcia mojego promu, zerwałem się z miejsca, barman jednak zatrzymał mnie słowami: – Nie masz się gdzie spieszyć, bo i tak statki ruszą dopiero po końcu parady. Kierowcy i obsługa promu też chcą ją zobaczyć.
Jeszcze goręcej jest po drugiej stronie Zatoki Kalifornijskiej, w Mazatlan, gdzie odbywają się jedne z najbarwniejszych parad karnawałowych w kraju. Samo miasto leży zaledwie 13 km od Zwrotnika Raka, więc i temperatura skłania do zabawy. Kiedy rano wylądowałem na skalistym wybrzeżu, nawet idące do szkoły dzieci miały na sobie papierowe maski. Ale prawdziwa, dorosła zabawa ma miejsce później. Pochód zaczyna się od spalenia papierowej kukły symbolizującej zły humor. Jak zwykle w takich wypadkach lalki mają twarze rządzących polityków. Kulminacyjnym momentem zabawy, gdy na ulice Mazatlan wylegają tysiące ludzi, jest oczywiście Tłusty Wtorek (z fran. Mardi Gras), ale zabawy trwają już od Tłustego Czwartku (w 2012 roku 16-21 lutego). Jeśli nie przebalujemy całej nocy, to w ciągu dnia warto obejrzeć pokazy skoczków – Quebradę. Najbardziej znana jest w innym słynnym kurorcie Acapulco, daleko na południu. Klif w Mazatlan jest nieco mniejszy, ale emocji też jest tu sporo. Zasada jest ta sama: trzeba skoczyć do wody wtedy, gdy fala przyboju będzie najwyższa. Nic dziwnego, że skoczkowie zbierają zasłużone brawa i, co równie ważne, napiwki. Pieniędzy zarobionych w ten sposób raczej na piwo nie wydadzą – w tej pracy trzeźwy umysł jest podstawą bezpieczeństwa. A gdyby nawet chcieli się odstresować, to raczej skorzystaliby z narodowego meksykańskiego trunku. Produkowany jest on w sąsiednim stanie Jalisco. Ten stan warto odwiedzić także dlatego, że pochodzą stąd inne współczesne symbole Meksyku. Bardziej niż piramidy Majów i Azteków czy tajemnicze głowy Olmeków współcześni spadkobiercy starych cywilizacji kojarzą nam się z szerokimi kapeluszami czy wędrownymi grajkami – mariachi. W Guadalajarze jest nawet poświęcone im miejsce: Plaza del Mariachi.
Co tydzień w niedzielne wieczory, a w karnawale częściej, zbierają się tu orkiestry. Cała grupa składa się z co najmniej dziewięciu osób, wśród których obowiązkowe są dwie trąbki. Wprawdzie puryści twierdzą, że prawdziwy mariachi gra tylko na gitarze, ale czyż można sobie wyobrazić prawdziwą orkiestrę weselną bez trąbki. Do tradycji należy też granie z okazji zaręczyn czy urodzin. Narzeczeni lub jubilaci przechadzają się wtedy dumnie po rynku a za nimi podąża orkiestra. Przyznam, że traktowałem ten zwyczaj z przymrużeniem oka. Dopóki poznani przygodnie mieszkańcy jednego z miasteczek sami nie zamówili dla mnie orkiestry. Tylko dlatego, że jestem Polakiem i przyjechałem z daleka. Oczywiście spotkanie uczciliśmy zabawą do samego rana. Wtedy nauczyłem się też rozpoznawać gatunki narodowego trunku. Także pochodzącego z Jalisco. Jest on dla Meksyku tym, czym koniak dla Francji. Nazwa tequila przysługuje tylko temu trunkowi, który został wyprodukowany w okolicach Guadalajary (stolica Jalisco). Musi zawierać przynajmniej 51 procent destylatu z agawy błękitnej. Najlepsze są te, które w stu procentach pochodzą z agawy, bez domieszek pośledniejszej trzciny cukrowej. W żadnej tequili nie ma też robaka. Gusano – o wiele przyjemniej brzmi po hiszpańsku – jest za to główną atrakcją niektórych gatunków mezcalu – napoju podobnego do tequili, ale wyprodukowanego w innej części Meksyku. Te gorsze gatunki są tak tanie, że niektórzy restauratorzy w popularnych miejscowościach nadmorskich dodają ją za darmo („ile możesz wypić”) do obiadów. Oszczędność jest jednak iluzoryczna. I szkoda fantastyczne potrawy kuchni meksykańskiej psuć tak kiepskim trunkiem. Szczególnie na wybrzeżu, kiedy obok potraw tradycyjnie kojarzonych z tym krajem jak burrito (rodzaj naleśników z mąki kukurydzianej) czy chili (papryka) nadziewana mięsem fasolą czy serem na stole mogą pojawić się ryby, krewetki, kalmary czy homary.
Na ulicy najpopularniejszym daniem jest taco (tako). W kukurydzianym placku zawinięte kawałki mięsa i polane salsą, czyli ostrym sosem. Niestety, nawet po dłuższym pobycie trudno tak naprawdę się zorientować, jak ostry jest ten sos. Wydawało mi się, że już jestem przyzwyczajony. Dopóki nie wylądowałem nad Zatoką Meksykańską w Veracruz. Tu karnawałowe szaleństwo – ponoć najlepsze na wschodzie kontynentu – już minęło. Sprzedawcy wrócili do normalnej pracy. I kiedy obficie polałem swoje taco sosem, wszyscy w kolejce spojrzeli z podziwem na gringo. Ledwo złapałem oddech, a duma nie pozwoliła mi nie dokończyć dania. To był zupełnie inny, ostrzejszy sos. Dopiero potem spojrzałem na mapę. Veracruz sąsiaduje ze stanem o wiele mówiącej nazwie: Tabasco.
DOLCE VITA NR 1 ZIMA/WIOSNA 2012