Raj na krańcu świata
Wielu młodych Nowozelandczyków niesłusznie uważa, że żyje na prowincji świata. Wyjeżdżają stąd w poszukiwaniu lepszej pracy i z tęsknoty za „wielkim światem” do Australii, Stanów Zjednoczonych lub do Europy. Po latach wracają do ojczyzny, bo, jak mówią, próżno szukać na świecie równie pięknego miejsca do życia. Szybko można się przekonać, że mają rację. Zmęczenie po trwającej ponad trzydzieści godzin podróży (Warszawa – Londyn – Singapur – Sydney – Wellington) i szok zmiany czasu (12 godzin) mijają bez śladu w zetknięciu z urodą majestatycznych gór. A to jedynie wstęp do krainy dymiących wulkanów, olbrzymich fiordów, dolin pełnych wodospadów, ptaszków Kiwi, rozległych plaż z muszlami wielkimi jak żółwie i przystojnych, wytatuowanych na brodach Maorysów. Położona na południowym Pacyfiku, niemal 1600 km od południowo- wschodnich wybrzeży Australii, Nowa Zelandia zachowała niezwykłą florę (naturalną szatą roślinną są tu wiecznie zielone lasy podzwrotnikowe) i faunę, która nie występuje na innych kontynentach, ponieważ aż do VII wieku wyspy były odizolowanym terytorium.
Pierwsi osadnicy, plemię polinezyjskie Maori, przybyli tu z legendarnej Hawaiki zaledwie 1000 lat temu. Według ludowych przekazów wyspy odkrył sławny w tym czasie podróżnik Kupe w 950 roku. Nazwał je Aotearoa, co w języku Maorysów znaczy Kraj Długich Białych Chmur. Warto przylecieć tu w styczniu lub lutym, kiedy w Polsce szaleje mroźna zima, tutaj wita nas schyłek lata, a więc jeszcze słonecznie i ciepło, ale już nie upalnie. Lato trwa tutaj od grudnia do lutego, a zima od czerwca do sierpnia, lecz różnice temperatur między tymi porami roku są niewielkie. Dzień zaczyna się i kończy o 12 godzin wcześniej niż u nas. Po przylocie z Polski godziny „znikają” nam z życiorysów, odzyskujemy je po powrocie do kraju. Aby objechać obie wyspy i obejrzeć najważniejsze miejsca, mając na to tylko dwa lub trzy tygodnie, trzeba obrać szaleńcze tempo podróży, przygotować bardzo dokładny plan i narzucić sobie reżim czasowy. A to oznacza odrywanie się nieomal nadludzką siłą woli od niezwykłych miejsc i widoków, aby ruszyć w dalszą drogę. Najlepszym środkiem lokomocji jest samochód, który dobrze jest wynająć w stolicy. Noclegi warto zarezerwować znacznie wcześniej (w motelach i schroniskach) przez internet, co wymusza trzymanie się planu podróży i przemieszczanie z punktu A do B w określonym czasie z żelazną dyscypliną japońskiego turysty.
Na stolicę wystarczą niecałe dwa dni. Przez ten czas można nie tylko zwiedzić centrum, ale i stare, eleganckie dzielnice zabudowane ekskluzywnymi, drewnianymi willami jakby żywcem przeniesionymi z Nowego Orleanu. Wellington bywa nazywane również „Wellywood”, tutaj kręcono słynnego „King-Konga", na przedmieściach mieści się jedna z najsłynniejszych wytwórni filmowych Miramar (nowozelandzkie plenery były scenografią do „Władcy Pierścieni”). W zachodniej części miasta warto zobaczyć Uniwersytet Wiktorii i przepiękny, bardzo zadbany Ogród Botaniczny, oazę ciszy i spokoju. Na wschodzie miasta zachwyci nas urokliwe nadmorskie przedmieście oraz słynne morskie wejście do miasta zwane Barrett Reef, niegdyś bardzo niebezpieczne, rozbiło się tutaj wiele statków. I tu wychodzi druga, mroczniejsza natura urokliwego Wellington. Z uwagi na jego położenie geograficzne (tzw. ryczące czterdziestki) miasto przez większą część roku narażone jest na silne wiatry oraz lekkie trzęsienia ziemi, gdyż pod samym centrum biegnie główny uskok geologiczny. Mieszkańcy, zwłaszcza wysokich budynków, odczuwają zwykle każdego roku kilka trzęsień ziemi. Po zwiedzeniu stolicy warto udać się na podbój Wyspy Północnej. Najlepiej, jadąc drogą wzdłuż przepięknego zachodniego wybrzeża i ciągnącego się równolegle szeregu pasm górskich. Kierując się na północ, w stronę Auckland, koniecznie trzeba zatrzymać się w pełnym gejzerów, gorących źródeł i bulgocących błot Parku Narodowym Rotorua.
To piekło (park ten nazywany jest często "Wrotami Piekieł"), lecz przerażające i piękne zarazem. Wita wonią zgniłych jaj, mówiąc bardziej elegancko, zapachem siarkowodoru, który długo pozostaje na skórze i we włosach. Z bulgoczących wrzątkiem błot unosi się gęsta para, dlatego lepiej uważać i ostrożnie stąpać po kruchych i wąskich ścieżkach, bo kąpiel może być bolesna. W Rotorua znajduje się jedyny maoryski teatr. Atrakcją turystyczną jest tu oryginalna wioska, Ohinemetu, w której odbywają się pokazy tradycyjnego sposobu gotowania na parze unoszącej się z gorących źródeł oraz rytualne tańce i procesje. Oczywiście, maoryscy artyści mieszkają w mieście, a tu tylko pracują. 2,5-godzinny pokaz rozpoczyna się powitaniem gości, potem następuje zwiedzanie wioski, która ożywa na krótko, dla turystów. Całość kończy się koncertem i degustacją tradycyjnych potraw maoryskich. Rotorua znajduje się w pasie wulkanicznym długości 200 km i szerokości do 40 km, przebiegającym przez centrum Wyspy Północnej z południowego zachodu na północny wschód. W tym pasie leży także Narodowy Park Tongariro z najwyższym wulkanem Nowej Zelandii – Mt Ruapehu, na który prowadzi wspaniale przygotowana trasa trekkingowa. Z pozoru niewinna, wijąca się po płaskim terenie, stopniowo staje się coraz bardziej stroma i żmudna, by na szczycie znów zamienić się w spokojną ścieżkę biegnącą po dymiącym pumeksie. Wydawać by się mogło, że wdrapanie się na szczyt wymaga niezłej kondycji, lecz wyprzedzające wszystkich grupy niemieckich emerytek mogą wprawić w kompleksy i są dowodem na to, że każdy może pokonać tę trasę. Niesamowite, „księżycowe” krajobrazy na szczycie wulkanu warte są każdego wysiłku. W pobliżu Tongariro koniecznie trzeba zobaczyć powulkaniczne jezioro Taupo i zatrzymać się w miejscu, gdzie doskonale widać aktywnąwulkanicznie wyspę White Island. Zaledwie półtorej godziny jazdy samochodem z Rotorua na północ znajduje się najbardziej malowniczy półwysep Nowej Zelandii – Coromandel. Ma kształt palca i urzeka pięknem natury. To bardzo popularny cel urlopowy. Żal opuszczać piękny Coromandel i jego najlepsze na świecie fish&chips, przyrządzane przez dumne, wytatuowane na brodach Maoryski, lecz tyle jest jeszcze do zobaczenia. Czas wracać do stolicy, aby przeprawić się na Południe. Z Wyspy Północnej na Południową prowadzi przeprawa promowa z Wellington do portu Nelson. Promy są tak ogromne, że w ich wnętrzach bez trudu mieści się średniej wielkości pociąg załadowany po brzegi oraz setki ludzi i ich aut.
Przeprawa promowa może być ekscytująca, jeśli uda nam się dostrzec z pokładu falujące nad wodą wielorybie ogony. Warto więc zabrać ze sobą lornetkę i nie siedzieć w kabinie. Podróż w bajkowej scenerii mija stanowczo za szybko (szczególnie gdy samemu nie widziało się wielorybich ogonów, tylko słyszało zachwyty innych, którzy stojąc tuż obok – widzieli), lecz wkrótce witają nas wysokie, śnieżnobiałe Alpy Południowe. U ich podnóża szmaragdowozielone łąki, a nad górami ogromne, długie i białe chmury. W pobliżu samego Nelson jest już co oglądać. Ot, choćby trzy wspaniałe, mocno zalesione i górzyste parki narodowe: Abel Tasman National Park (najmniejszy w Nowej Zelandii), Kahurangi National Park i Nelson Lakes National Park z dwoma polodowcowymi jeziorami - Rotoroa i Rotoiti. Zaraz potem kolej na Christchurch – stolicę regionu, a zarazem największe miasto Wyspy, skąd można wykupić przelot śmigłowcem nad Antarktydą za stosunkowo „niewygórowaną” kwotę (2000 dol./os). Christchurch ma opinię najbardziej angielskiego miasta poza Anglią. Architektura, historyczne tramwaje i czerwone budki telefoniczne, puby przeniesione jakby wprost z Londynu, a nawet drzewa i ogrody nadają mu dostojny angielski wygląd. W XIX w. masowo osiedlali się tu imigranci z Anglii i to właśnie oni pozostawili ślad w tradycjach i architekturze miasta.
Trzęsienie ziemi (kilka miesięcy temu) niestety zniszczyło centrum tego pięknego miasta. Z Christchurch warto pojechać dalej na południe wzdłuż brzegu morskiego, drogą wijącą się wśród gór, lasów i jezior, przecinającą górskie rzeki i strumienie. Wielkie pnie, znoszone siłą wody do Morza Tasmana, świadczą o tym, jak potężna jest tutaj natura. Dalej droga prowadzi do Westland National Park, którego największą atrakcją są dwa lodowce - Lodowiec Franza Josefa i Lodowiec Foxa, które zsuwają się dostojnie z gór i kończą swoją długą wędrówkę parę kilometrów od brzegu morza, na wysokości zaledwie 250 m nad jego poziomem. Obydwa lodowce są jedynymi na świecie, które kończą swój bieg w lasach deszczowych morskiego klimatu umiarkowanego. Im bardziej na południe, tym trudniej o nocleg i zaopatrzenie. Dokładna lokalna mapa i dobre przygotowanie do podróży (np. rezerwacje w motelach) bardzo się więc przydają. Drugim ciekawym miastem na tej surowszej i znacznie mniej zindustrializowanej z wysp, jest Queenstown, które kubek w kubek przypomina położone nad górskimi jeziorami szwajcarskie miasteczka. Jezioro Wakatipu, nad którym ono leży, jest tak duże, że setki żaglówek gubią się na tafli. Warto sprawdzić to osobiście i wykupić retro-wycieczkę dystyngowanym parowcem „Earnslaw”. Staruszek niezmordowanie pływa od dnia zwodowania – 12 lutego 1912 r. Można podziwiać starodawne wnętrza i wspaniale pracującą, lśniącą maszynerię. Blisko Queenstown leży Wanaka – urocze miasteczko, usytuowane nad jeziorem o tej samej nazwie. Tu mamy widok na ośnieżony Mt Aspiring (3027 m n.p.m.) i lodowce alpejskie (m.in. Rob Roy Glacier i Glacier Burn). Ukoronowaniem podróży po Wyspie Południowej jest Fiordland, zwany ósmym cudem świata. Mieści się tutaj jedno jedyne schronisko, zawsze pełne turystów, w którym dużo wcześniej trzeba zarezerwować miejsce.
Fiord Milford Sound ma długość 16 km, a jego najbardziej charakterystyczny punkt to szczyt Mitre Peak o wysokości 1 694 m n.p.m., uważany za najwyższy klif fiordowy na świecie. Warto obejrzeć go, wybierając się w 2-godzinny rejs statkami „Milford Monarch” lub „Milford Haven”. Dopływają one aż do Morza Tasmana, gdzie zawracają. Na południe od Milford Sound położony jest fiord Doubtful Sound, rzadziej odwiedzany przez turystów, ale powszechnie ceniony za ciszę i urodę dzikiego krajobrazu. Z minuty na minutę przejrzyste i zalane słońcem niebo potrafi się zaciągnąć tajemniczą mgłą, a niezwykła cisza przerywana jest tylko śpiewem ptaków, pluskiem ryb i dalekim szumem wodospadów. W tym zaklętym świecie przyrody zobaczymy skaczące obok statku delfiny butelkonose i wygrzewające się na wysepkach w samym środku fiordu futrzane foki. Wyspa Południowa zachwyca niezwykłym krajobrazem i wieloma cudami natury. Aby obejrzeć je wszystkie trzeba spędzić tu kilka tygodni. Mając ograniczoną ilość czasu nie można na pewno pominąć dwóch – nabrzeżnych jaskiń Cathedral Caves na terenie wybrzeża Catlins oraz Pancake Rocks, czyli „skał naleśnikowych" wchodzących w skład Parku Narodowego Paparoa na zachodnim wybrzeżu. To miejsca, w których człowiek zastanawia się, czy to co widzi, istnieje naprawdę. Po powrocie do domu długo ma się je jeszcze przed oczami i nie można uwierzyć, że było się tak bardzo daleko w Kraju Długich Białych Chmur.
DOLCE VITA NR 5 JESIEŃ 2011